niedziela, 26 sierpnia 2018

Nie ma krów na słońcu

Naukowcy dopiero niedawno odnaleźli w archiwach dotyczących tajemniczej śmierci dziewięciorga alpinistów to zdjęcie. Zrobiono je na kilka godzin przed tragicznymi wydarzeniami. Widać na nim wyraźnie zarys około 2,5-metrowego stworzenia

W góry Uralu wyruszyła radziecka ekspedycja Igora Diatłowa. Burze śnieżne, kilkumetrowa pokrywa białego puchu i temperatura spadająca nawet do –20°C przysporzyły sporo kłopotów dziewięcio osobowej ekspedycji w północnej części Uralu. Jej członkowie z trudem torowali sobie drogę przez Cholat Sjakl, czyli w języku lokalnego plemienia Mansów - Górę Umarłych. Znajdują się na zalesionym wschodnim zboczu góry (przełęcz nazwano później imieniem dowódcy wyprawy Igora Diatłowa) w pobliżu szczytu Otorten (co w języku miejscowych oznacza mniej więcej tyle, co "Nie idź tam"). Zginęli w nocy 2 lutego 1959 roku.
Gdy wbrew wcześniejszym uzgodnieniom do 20 lutego członkowie wyprawy nie dali znaku życia, rozpoczęła się szeroko zakrojona akcja poszukiwawcza. Minął jednak prawie tydzień, zanim ekspedycja ratunkowa odkryła opuszczony obóz. - To, co tam zobaczyliśmy, zmroziło nam krew w żyłach - opowiadał kierujący śledztwem Władimir Korotajew. Namiot był rozcięty od środka, ślady stóp prowadziły w dół zbocza, w kierunku pobliskiego lasu. Pod jedną z sosen ekipy ratownicze natknęły się na zwłoki dwóch mężczyzn. Obaj, rozebrani do bielizny, siedzieli w śniegu. Między skrajem lasu a obozem znaleziono troje kolejnych zmarłych, w odległości kilkuset metrów od siebie. Dopiero ponad miesiąc później odkryto cztery pozostałe ciała - pod pokrywą śniegu w leśnym wąwozie.
Wyniki sekcji zwłok zniknęły w archiwach KGB, gdzie zostały utajnione na prawie trzydzieści lat, a pod naciskiem przedstawicieli rządu kierujący dochodzeniem Lew Iwanow musiał wkrótce wstrzymać swoje prace. Przez trzy lata nikt nie miał wstępu na Przełęcz Diatłowa. Według raportu, u dwóch ofiar tragedii wykryto poważne pęknięcia czaszki, u dwóch innych stwierdzono liczne złamania żeber, a jedna nie miała języka. "Takich obrażeń nie mógł spowodować człowiek. Wywołała je siła porównywalna z oddziałującą na ludzkie ciało w czasie wypadku samochodowego" - wyjaśnił lekarz wykonujący sekcję zwłok, Borys Wozrożdenny.
Jeśli członków wyprawy naprawdę zabiło jakieś nieznane nauce stworzenie, dlaczego w śniegu nie znaleziono śladów jego stóp, tylko te pozostawione przez ofiary? I dlaczego żadna z nich nie miała widocznych ugryzień ani zadrapań?


Po raz pierwszy o zagadkowym zwierzęciu wspomniał w książce o historii naturalnej, wydanej w 1776 roku, francuski mnich Proyart. Opisywał on mokele-mbembe jako hybrydę słonia, hipopotama i lwa, z szyją żyrafy oraz ogonem wielkiej żmii. Sam Proyart nie spotkał tego potwora, ale widział jego ślady. Ich średnica wynosiła prawie metr!
Na początku minionego stulecia o mokele-mbembe pisał Carl Hagenbeck, właściciel firmy, która handlowała dzikimi zwierzętami z  ogrodami zoologicznymi. Przedstawiał go jako płaza zamieszkującego jezioro Bangweulu. Tubylcy opowiadali, że mokele-mbembe żywi się hipopotamami, a nocami wychodzi na brzeg.
Podczas wyprawy badawczej, zorganizowanej w 1913 roku przez niemieckiego kapitana Ludwiga von Steina sporządzono szczegółowy opis zwierzęcia: długa szyja, jeden ząb, wielkością przypominający róg, szarobure umaszczenie, skóra bez łusek oraz ogon jak u  krokodyla. Chodziły słuchy, że kiedy mokele-mbembe napotyka na swej drodze łodzie, atakuje płynących w nich ludzi i zabija ich, ale nie zjada, ponieważ żywi się jedynie roślinnością. Za jego podstawowy przysmak uznawano lianę z białymi kwiatami i owocami przypominającymi jabłka. Jako dowód tubylcy wskazywali wydeptaną przez zwierzęta ścieżkę, prowadzącą do miejsca, w którym rosły wspomniane pnącza.
Ciekawe wydają się wspomnienia Eugene’a Thomasa, który był misjonarzem w Kongu w latach 50.  zeszłego wieku. Thomas twierdził, że dwukrotnie widział to stworzenie. Brzeg jeziora Tele zamieszkiwało plemię Bangombe, które zbudowało palisadę, żeby mokele-mbembe nie przeszkadzał im w  łowieniu ryb. Pewnego razu potworowi udało się przedostać przez ogrodzenie. Członkowie plemienia zabili go, a Thomas był tego świadkiem. Tubylcy dźgali monstrum dzidami i naśladowali ryki rannego zwierzęcia, potem zaś upiekli je nad ogniem i zjedli. Jednak wkrótce wielu z  nich zmarło wskutek zatrucia. Wtedy też narodził się wśród nich zabobonny strach przed tym stworem.
W 1981 roku do Konga została wysłana amerykańska ekspedycja. Jej kierownikowi udało się sfotografować bestię, a  nawet nagrać na taśmę jej głos. Jednak uczeni z Uniwersytetu w Kalifornii nie potrafili sklasyfikować ani wyglądu, ani głosu zwierzęcia. Doszli więc do wniosku, że mają do czynienia z istotą nieznaną dotychczas nauce.
Po tym, jak jeden z mieszkańców wioski nad jeziorem Tele poinformował o spotkaniu z mokele-mbembe, kongijscy uczeni zorganizowali w to miejsce ekspedycję z Marcellinem Agnagną na czele. Opowiadał on potem, że zwierzę znajdowało się w stanie silnego pobudzenia, rozbijało ogromne grudy ziemi i  łamało drzewa, a kiedy się zmęczyło - odpoczywało w wodzie.
Gdy członkowie ekspedycji wraz z tubylcami wyszli na brzeg jeziora Tele, zobaczyli, że nad powierzchnią wody wystaje głowa osadzona na długiej szyi, podobna do łba żmii. Usłyszawszy ludzkie głosy, zagadkowe stworzenie zaczęło powoli zanurzać się pod wodę. Trwało to ok. 20 minut.
Udało się ustalić pewne anatomiczne szczegóły zwierzęcia. Czarna, wilgotna potylica, brązowa szyja, oczy jak u krokodyla oraz szeroki (ok. 3 metrów) tułów świadczyły o podobieństwie do brontozaura.
Jego opisy prawie dokładnie pokrywają się z  charakterystyką dinozaurów nazywanych zauropodami. Niektórzy uczeni uważają za zupełnie prawdopodobne, iż w niedostępnych i  słabo zaludnionych miejscach zachowały się zwierzęta reliktowe, od dawna uważane za wymarłe. Ale jak udało im się przetrwać do naszych czasów?
Kiedy cała Ziemia przeżywała kolejne epoki lodowcowe, które doprowadzały do wyginięcia wielu gatunków zwierząt, klimat Czarnego Lądu przeszedł jedynie niewielkie zmiany. Dlatego jeśli gdzieś na planecie ocalały prehistoryczne zwierzęta, to właśnie tam.


Wiem, że jestem wyjątkowy, chociaż mojej żonie nie do końca się to podoba - mówi 42-letni Naresh Kumar. Mężczyzna twierdzi, że za pożywienie służy mu... prąd.
- Kiedy czuję głód, a w domu nie ma nic do jedzenia chwytam za przewody elektryczne. Prąd jest dla mnie jak pożywienie. Po 30 minutach jestem nim najedzony - twierdzi Hindus
- Mogę dotykać różnych urządzeń - telewizorów, pralek, lodówek, a nawet falowników - i nie tylko nic mi się nie stanie, ale wręcz podtrzymam tym swój poziom "naładowania". Myślę, że około 80 procent mojego ciała składa się teraz z energii elektrycznej.
Nareshowi kontakt z elektrycznością sprawia nie lada przyjemność. Mężczyzna jest też zdania, że bez prądu czułby się osłabiony - i to nawet po zjedzeniu normalnego posiłku. Bez ogródek przyznaje, że jego "śniadaniem" jest trwające 10 minut chwycenie się za kabel, który daje mu - i to dosłownie - "kopa" na resztę dnia...


Coś poruszyło się w pobliżu obozu geologów na pustyni Gobi. Jeden z nich poszedł sprawdzić co się dzieje i za chwilę umierał w konwulsjach. Pozostali twierdzą, że widzieli zwierzę, które wyglądało jak końskie jelito, pluło jadem i raziło prądem.
Pierwsze wzmianki o tym niezwykłym robaku w języku angielskim pojawiły się w książce profesora Roya Chapmana Andrewsa z 1926 r. zatytułowanej On The Trail Of Ancient Man. Występuje na najgorętszych terenach (piaszczyste wydmy i doliny, porośnięte saksaułem), wychodząc jedynie po deszczu na zwilżone podłoże w okresie czerwiec-lipiec. Przez okres zimy oraz niskich temperatur zakopuje się w piasku i śpi.
Nomadzi z Mongolii opowiadają o przypadku stada wielbłądów, które natknęło się na robaka śmierci. Gdy jedno ze zwierząt dotknęło tajemniczego stwora, nagle padło martwe. Większość doniesień o spotkaniach tego kryptozwierzęcia wskazuje na to, że jakikolwiek kontakt z nim grozi śmiercią.
Materiały zebrane przez czeskiego kryptozoologa Ivana Mackerle wskazują na to, że czerwie występują w południowej i zachodniej części pustyni Gobi. Przez większość roku pozostają w hibernacji. Miejscowi twierdzą, że można je spotkać tylko w czerwcu i lipcu. Podają również, że gdy się poruszają, na piasku widać wyraźny ślad.
Jeśli chodzi o sposoby uśmiercania ofiar przez robaka, wspomina się oplucie jadem lub porażeniem prądem elektrycznym. Ta cecha jest najdziwniejsza, bo wszystkie znane obecnie zwierzęta, wykorzystujące impuls energetyczny to organizmy żyjące w wodzie, która jest dobrym przewodnikiem elektryczności. Jeżeli robak śmierci rzeczywiście istnieje i zabija przez porażenie prądem, to najprawdopodobniej generuje elektryczność nie wewnątrz, ale na zewnątrz siebie, na przykład poprzez tarcie.

Na początku stycznia 1974 roku Skunk Ape widziano na południu USA. Ogromne stworzenie z łatwością oderwało głowę źrebięciu na jednym z rancz, po czym uciekło w nieznanym kierunku. Mniej więcej w tym samym czasie Richard Smith jechał jedną z ulic miasteczka Fort Lauderdale. Nagle na jezdni, tuż przed jego samochodem, pojawił się wielki czarny człowiek. Kierowca nie był w stanie zahamować na czas i potrącił "pieszego".  Kiedy Smith wyszedł z auta, jeszcze bardziej się przeraził. Pod kołami jego pojazdu leżała człekokształtna istota o  wzroście około dwóch metrów. Była rozjuszona, najpewniej wskutek bólu. Niefortunny kierowca rzucił się w stronę samochodu i szybko odjechał z miejsca zdarzenia. Jednak jeszcze długi czas słyszał ryczenie potwora.
Skunk Ape widział wielebny S.L. Watley, który akurat spacerował w  lesie nieopodal drogi. Według jego słów stojące nieruchomo pomiędzy drzewami stworzenie miało minimum 2,4 metra wysokości, zaś jego ciało pokrywała gęsta, ciemna sierść. Jedynie płaski pysk z szerokim nosem oraz głęboko osadzonymi oczami był pozbawiony szczeciny. Nie istniały żadne podstawy ku temu, by nie wierzyć w świadectwo pastora kościoła baptystów. Duchowny był znany w okolicy i powszechnie szanowany.
W 1993 roku Jeff Leitner, inżynier w jednej z firm będących częścią Centrum Kosmicznego imienia Johna F. Kennedy’ego, wraz z żoną i ośmioletnią córką wracał od krewnych drogą nr  407 niedaleko Titusville. Nagle w świetle reflektorów zobaczył - jak mu się wydawało - wielką małpę ze zjeżoną sierścią. Ręce i nogi stworzenia były nieproporcjonalnie długie, zaś sposób poruszania bardzo przypominał chód małpy. W związku z tym pomylenie zwierzęcia z niedźwiedziem było po prostu niemożliwe. Olbrzym kroczył po drodze, nie zwracając uwagi na samochód. Potem nieoczekiwanie zniknął w przydrożnych zaroślach.
Najbardziej poszczęściło się byłemu oficerowi wywiadu Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, stojącemu później na czele dużej jednostki straży pożarnej - Vince’owi Doerrowi. Mężczyzna zawsze i wszędzie nosił ze sobą aparat fotograficzny. Dzięki temu mógł robić zdjęcia tuż po wypadku lub w trakcie pożaru i w 1997 roku miał możliwość uwiecznienia oddalającego się w stronę bagien stworzenia będącego najprawdopodobniej Skunk Ape. To najsłynniejsze, jak dotychczas, zdjęcie tajemniczej małpy.
We wrześniu tego samego roku pewną rodzinę mieszkającą w  pobliżu parku narodowego na Florydzie obudziło stukanie w  okno oraz szczekanie pitbulli, które, jak wiadomo, do szczególnie strachliwych nie należą. Kiedy domownicy wyszli z domu, żeby sprawdzić, co się stało, poczuli okropny smród, podobny do woni padliny, a potem zobaczyli ogromne człekokształtne stworzenie pokryte ciemnobrązową sierścią, które na dwóch nogach oddalało się od ich domostwa. Kiedy zwierzę zrównało się z drzewem pomarańczowym, stało się jasne, że są tej samej wysokości. Roślina, jak twierdzili, mierzyła wówczas 2,4 metra.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz